Rano jak na złość ruch znikomy a z pośród niedobitków i tak nic się nie zatrzymuje. Postanowiłem więc przemaszerować do miejsca gdzie według mapy do grubej pomarańczowej kreski dołącza cieńsza żółta, licząc na przypływ większej ilości samochodów. I gdy wreszcie dotarłem na miejsce owa droga wybawienia okazała się cienką żwirówką po której nie jeździ już żadne auto. Co więcej jak okiem sięgnąć żadnego drzewa, a słońce zdążyło się już rozszaleć w najlepsze. Jak na złość zatrzymuje się wtedy przy mnie motor, a ja tylko patrzę jak za jego plecami przemyka kolumna pięciu samochodów osobowych. Więcej niż przez ostatnią godzinę. Początkowo planowałem spławić motocyklistę, ale postanowiłem pozwolić mu sobie pomóc. Wyciągam kartkę od Uviego i tłumaczę, iż łapię stopa. Szybko zrozumiał i zaczął łapać samochody za mnie. Ale po 5 minutach zrezygnował i powiedział że może mnie zawieść jakieś 20 mil dalej do kolejnego miasta czyli Pakokku. Z takiej okazji postanowiłem skorzystać. Jednak z racji, iż trwał festiwal wody postanowiłem założyć zabezpieczenie przed wodą na plecak. Polewanie wodą wygląda tu tak, iż zazwyczaj ludzie stoją przy drodze i polewają przejeżdżających. O ile pieszych raczej omijają, albo leją ich symbolicznie to dla pojazdów nie ma litości. W samochodzie można zamknąć szczelnie szyby co znaczy że największą frajdą i najlepszym celem są motory. Jadnak nim skończyłem zabezpieczać plecak mój niedoszły kierowca zatrzymał samochód. Pięcioosobowa rodzina powiedziała, że zawiozą mnie do Pakkoku. Gdy wjechaliśmy na most z głównej trasy zrozumiałem, że będę musiał czekać do końca, aż będę mógł wysiąść. Gdy most ciągnął się kilometrami ja tylko załamany patrzyłem na to ile pozostanie mi do wracania. Ale nie. Gdy dojechaliśmy i chciałem wysiąść okazało się że motocyklista źle przekazał informację a rodzina jedzie do Naphydaw i co ważniejsze, jadą przez Mandalay. Jeszcze nie zdążył zejść mi uśmiech z twarzy gdy po jakichś 20 minutach zatrzymuje my się przy przydrożnej bambusowej chacie, gdzieś po środku niczego. Kierowca po zatrzymaniu samochodu, odwraca się do mnie i z radością w oczach mówi "Myarmar beer". Wysiadamy. Gdy zdążyłem tylko wstać słyszę standardowe "please sit" ze wskazaniem na stojące przy chacie krzesło. Nic z tego. Gdzieś w połowie drogi, która liczyła nie więcej niż dziesięć metrów zauważył mnie właściciel i zaczął wołać do siebie. Udałem się za nim do mniejszej chaty. Wyraz jego dumnej twarzy wydawał się mówić "Witaj w moim laboratorium".
Najpierw wziął na cel stojący po lewej garnek wypełniony spienioną cieczą, wsadził palec, zakręcił trzy razy, wyciągnął, oblizał i się uśmiechnął. Znak, że słodkie. Punkt drugi zwiedzania zajęło palenisko na którym stały 2 garnki. Wskazał palcem na wsuwany pod nie bambus i próbował pokazać ogień. Punktem kulminacyjnym był gliniany kociołek stojący po prawej. Właściciel podniósł pokrywę i użył chyba najlepszych zdolności aktorskich by pokazać jak bogaty w alkohol jest to trunek. Podziękowałem i udałem się do kierowcy który już czekał na mnie by wypowiedzieć słynne "please sit". Po chwili lądują przed nami nie jeden ale dwa kociołki. Jeden słodki, a drugi bardziej wytrawny i mocniejszy. Nie ma wyjścia. Trzeba pić. Zwłaszcza, że jedynymi chętnymi do picia byłem ja i kierowca. Z myślą lepiej ja niż on raz po raz zanurzałem kubek to w jednym to w drugim kociołku. Po piciu przyszła pora na strawę. Posiłek w wydaniu typowo birmańskim czyli ryż z dodatkami których jest dużo jeśli chodzi o rodzaje i mało jeśli patrzeć na ilość każdego dodatku. Każdego po trochu. Po posiłku i odpoczynku wsiadamy w dalszą drogę.
I tu niespodzianka. Na autostradę Yangun - Mandalay wjechaliśmy jakieś 30 mil przed tym drugim miastem. Mimo, że z tego punktu droga w jednym kierunku kierowała do Mandalay, a w przeciwnym do Naphydaw kierowca zawiózł mnie do miejsca docelowego. A dokładnie na dworzec kolejowy wokół którego usytuowane są hostele. Z racji, iż nie chciałem brać hostelu przeszedłem tylko przez dworzec oglądając rozkład jazdy pociągów. To z czego normalny człowiek wyczytał by godziny kursowania pociągów dla mnie niosło zupełnie inną wiadomość. Pociągi odjeżdżają o 22, 4 i 6 rano. Wniosek jest taki, że dworzec jest najpewniej otwarty w nocy. Więc jak nic nie znajdę, już mam plan zapasowy. Idąc przez miasto dostrzegłem strzelistą wierzę katedry i postanowiłem spróbować szczęścia z noclegiem tam. Proboszcz powiedział, że bardzo chętnie ale nie może. Co więcej stwierdził że mogę spróbować w buddyjskim klasztorze. Birma to kraj głęboko wierzący, więc policjanci wolą nie sprzeciwiać się mnichom.
Chwile później już składowałem przemoczone rzeczy w klasztorze. Tak. O ile nad ranem piesi mogli czuć się bezpiecznie tak wieczorem nie było już litości. Ale i tak to nic. Apogeum festiwal wody osiągnął dnia następnego czyli 16.04. Centranym punktem Mandalay jest pałac. To kwadratowa o boku o długości ok 2km w całości otoczona fosą. A to oznacza. Wodę. Dużo wody. Właściwie jeżeli chcesz wyjść gdziekolwiek w Birmie w ten dzień to wiedz jedno - będziesz mokry. I przez słowo mokry nie rozumiem polania pistoletem wodnym. Mokry czyli przemoczony do suchej nitki. A jeśli zdarzą się jakieś suche "plamy" na ubraniu, czyli miejsca które zdążyły już wyschnąć w palącym słońcu - spokojnie - nie na długo. Wzdłuż miasta przy drogach ustawiają się niezliczone ilości polewaczy. A miastem w kółko kursują przepakowane samochody, z pasażerami których jedynym celem jest być polanym. To i dobra zabawa. Niektórzy wożą także beczki z wodą i sami polewają. Co sprytniejsi polewali wodą z lodem. Jadnak wróćmy do pałacu. Do fosy wkładane są gumowe węże, a spalinowe pompy pompują z niej wodę na całej jej długości. Bo arsenał środków do polewania jest naprawdę szeroki. Od pistoletów, kubków, przez wiadra i węże ogrodowe a na wężach strażackich kończąc. Tu nie ma litości, i nie ma suchych. Jednak nikt na nikogo się nie gniewa. Wszyscy się cieszą. Trwa właśnie środek pory suchej. Najgorętszy czas w ciągu roku.