Następnego dnia postanowiłem zobaczyć morze. Plaża Maungmagan leży około 15 km od Dawei. Poranne śniadanie na markecie w postaci przyprawionych klusek i czas zacząć łapać stopa. Po drodze mijały mnie same motory więc postanowiłem zatrzymać pierwszy pojazd który nim nie będzie. I sukces. Stary TIR przewożący ładunek lodu jechał dokładnie na samą plażę. Po drodze jednak zauważyłem pewien problem. Ruch na trasie znikomy więc może być problem z powrotem. Ale trudno. Będę się martwił jutro. Na samej plaży znalazłem się koło godziny 9 rano i już słońce grzało w najlepsze. Co nie obeszło się bez echa dla moich pleców. Czerwony kolor jakiego nabrały skutecznie pozbawił mnie snu w ciągu (tej, ale jak się później okazało i następnych) nocy. Jednak wyjścia nie ma i po noclegu na plaży, trzeba zarzucić na nie plecak i udać się w drogę powrotną do Dawei. Do Dawei stop złapał się sam, gdy szedłem w stronę zacienionego miejsca. Po opuszeniu pojazdu pozostało do przejścia kilka kilometrów przez miasto w pełnym słońcu i wreszcie docieram do wylotówki. Do miejsca które na mapie wygląda jak główna trasa biegnąca przez południowo-wschodnią Birmę. Na mapie. W praktyce miejsce to wyglądało bardziej jak skrzyżowanie 4 dróg, z których żadna nie wygląda na ważniejszą. Ani ze względu na nawierzchnie, ani ze względu na panujący na niej ruch. Na szczęście stop złapał się szybko i już po kilku minutach ponownie znalazłem się w kabinie starego TIRa. Jak dowiedziałem się kierowca jedzie 20 mil na północ. Nie podał nazwy miejsca w które jedzie. Po prostu 20 mil prosto. Szybko zrozumiałem dlaczego. Droga nr 8 to chyba jedyny ( a przynajmniej jedyny o którym wspomina mapa) wybetonowany odcinek biegnący w kierunku północ-południe po tej stronie granicy tajsko-birmijskiej. To ok 2 metrowej szerokości pas asfaltu z bardzo szerokimi poboczami, które są niezbędne podczas wyprzedzania. Ale tak to miejsce wygląda w lepszych odcinkach. Momentami droga ta zmienia się na żwirową lub piaszczystą krętą nawierzchnie ciągnącą się kilometrami. Pomimo faktu iż to jedyna droga łącząca południowy-wschód z resztą kraju ruch na niej praktycznie nie istnieje. Samochód przejeżdża nią średnio raz na kilka minut. Dlatego gdy opuszczałem jeden samochód nadsłuchiwałem już czy nie jedzie kolejny. I tak też miało to miejsce w przypadku pickupu którym jechałem. Gdy zatrzymał się w miejscu, a ja zauważyłem zbliżające się tumany kurzu, nie patrząc na nic wyskoczyłem by złapać nadjeżdżającą cysternę. Kierowca pickupa pomógł mi porozumieć się z osobami z TIRa. Jednak nie do końca. Mimo iż jechali jakieś 200 km w moim kierunku byli przekonani, iż jadę zwiedzać pobliską pagodę i wysadzili mnie na punkcie kontrolnym. W tym momencie krótkofalówki poszły w ruch i już po 5 minutach zjawił się funkcjonariusz policji. Próbowałem tłumaczyć idee stopowania jednak on w kółko jak mantrę powtarzał "yes, bus, 4pm, bus". Na zegarze ledwo 14, co znaczyło, że do przyjazdu busa mam jakieś 2 godziny, ale jak to w Birmie ten niespodziewanie przyjechał po kilku minutach. Chciałem ponownie tłumaczyć, że nie chcę busa bo przyjechałem tu bez busa, jednak gdy tylko padło słowo "money" ten powiedział, że zapłaci. Wybrałem najbliższą miejscowość na mapie i byłem przekonany że już za pół godziny znowu zacznę łapać w kierunku Yangonu. Nic bardziej mylnego. Rozpoczęła się 5 godzinna jazda przez dżunglę gdzie co jakiś czas znajdowały się zgrupowania budynków w liczbie nie przekraczającej 5 sztuk. Nie można nazwać tego wioską a niekończący się pas asfaltu, to wił się między szczytami, to rozciągał prosto po równinach. Wreszcie, praktycznie nie widując innych pojazdów, dojechałem do Lamaing. Było to drugie miasto jakie minąłem od opuszczenia Dawei. (ok 20 km wcześniej znajdowało się Ye ale przegapiłem je przeglądając szybko mapę). Lamaing leży jakieś 200 km do Dawei. Dojechałem tam już po zmierzchu i zacząłem szukać miejsca na rozbicie namiotu. Po drodze odwiedziłem masywną świątynie, gdzie zaraz za mną wszedł ubrany w biały podkoszulek mężczyzna. I jak się szybko okazało w Lamaing nie ma hostelu o którym wspominał wcześniej policjant. Jednak mężczyzna zaoferował nocleg w biurze oficera miasta. Zostałem potraktowany z typową birmijską gościnnością: dostałem wygodne posłanie na kocach, kolację z lokalnym piwem ( etykietka zebrana) i śniadanie. Przez cały wieczór powtarzałem jak mantrę iż rano idę na busa, chociaż oczywiście planowałem łapać stopa dalej. Jednak rano mężczyźni odwieźli mnie na przystanek autobusowy i zrozumiałem, iż ciężko będzie mi zacząć łapać stopa. Wtedy zacząłem tłumaczyć iż planuję jechać stopem. Jednak analogicznie do sytuacji z dnia poprzedniego. Nim cokolwiek wyjaśniłem, podjechał bus. Nim się zorientowałem został już opłacony a ja jechałem do Thanbyuzayat. Droga w miarę przemieszczania się na południe stawała się coraz lepsza i już w około 1,5 godziny dojechałem na miejsce. Wysiadka i marsz wzdłuż drogi północ. Po ok 1 km zobaczyłem niemalże zamarłem. Zobaczyłem skrzyżowanie. Nie to jakoby ich wcześniej nie było. Były, jednak przypominały raczej piaszczyste odjazdy w boczną drogę. Tu po raz pierwszy po ponad 250 km znalazł się skrzyżowanie dróg równorzędnych. Drogi były rozstawione co około 120 stopni i ciężko było wskazać tą ważniejszą. Właściwie to droga którą przyjechałem wyglądała na najmniej istotną. Wspomniane skrzyżowanie było centrum miasta, bo cała aktywność ludzi skupiała się właśnie w jego okolicy. Co znaczyło, iż na wylotówkę jest naprawdę blisko. Niestety gdy tam dotarłem słońce świeciło w najlepsze wzdłuż pozbawionej cienia drogi. Znalazłem przystanek. Usiadłem. Chociaż nie. Odłożyłem plecak bo usiąść nawet nie zdążyłem gdy zatrzymał się motor z pytaniem co tu robię i gdzie jadę. Kolejne miasto to Malwamyine i je wskazałem jako cel podróży. Oczywiście okazało się że bus będzie za kilka godzin więc zacząłem się tłumaczyć, iż próbuję zatrzymać jakiś samochód. Na pytanie jaki wskazałem auto które akurat wyłoniło się zza zakrętu. Birmańczyk momentalnie je zatrzymał i dowiedział się, iż auto jedzie do wskazanego przeze mnie miasta. Jednak gdy podjechało zauważyłem, iż jest to przygotowany do przewozu osób dwu-ławkowiec. Chciałem podziękować i spróbować dalej łapać jednak zostałem ponownie wrzucony do auta, a pieniądze przekazane kierowcy. Wszelkie próby odmówienia spełzły na niczym i już godzinę później byłem już w Malwamyine. Szybkie zwiedzanie i czas zacząć łapać ponownie na Yangon. A właściwie w kierunku Yangonu bo pozostało mi ok 300 km. Na drodze zaczęły pojawiać się dobre samochody. A właściwie samochody. Bo wcześniej jedyne co poruszało się po drodze nr 8 to albo dwu- albo dziesięciokołowce. Zwyczajnych samochodów osobowych zwyczajnie nie było. Tu zaczęły się pojawiać w znacznej ilości, w większości na rejestracjach z Yangonu. Dobry znak. Niestety znaczne ilości motorów-taxówek znacznie utrudniały łapanie. Szczególnie gdy samochody jadące do Yangonu wyprzedzały motory na mojej wysokości. Na szczęście udało mi się złapać samochód który wywiózł mnie na wylotówkę.
A właściwie przed nią bo pozostał mi do przejścia most. I to nie byle jaki, ale najdłuższy most w całej Birmie. Gdy kierowałem się prosto na most zostałem zatrzymany przez wojskowego który powiedział mi, iż na most wejść nie mogę. Kazał (a właściwie poprosił, bo całość przebiegała w przyjaznej atmosferze) usiąść. Wskazał kolejny dwu-ławkowiec wjeżdżający na most. Odmówiłem. Kazał znowu usiąść, po czym po niecałej minucie ponownie mnie zawołał "that one? that one?". Gdy wstałem zobaczyłem podjeżdżającego SUVa. Wojskowy czekał na moją reakcję więc gdy zgodziłem się zatrzymał go i spytał czy przewiozą mnie przez most. Kierowca zgodził się bez problemu. Drzwi się zamknęły, koła ruszyły i usłyszałem płynnym angielskim pytanie: "To gdzie właściwie jedziesz?". Nieśmiało odparłem, że Yangon bo wiedziałem, że szanse na dojechanie tego samego dnia są raczej znikome. Jednak nic bardziej mylnego. Kierowca wraz z pasażerami wracali z konferencji do Yangonu. Ok 22 dojechałem na miejsce. Po dojechaniu na miejsce do przejścia pozostało ok 5 km. Szybki spacer przez miasto i po ok 45 minutach i zrzucam plecak w mieszkaniu Johnattana, niezwykle sympatycznego couchsurfera który mieszka tu od około dwóch lat. Chwila rozmowy, szybki prysznic i padam z wycieńczenia w łóżku którego nie widziałem od opuszczenia Bangkoku. Zasypiam momentalnie.