Kolejny tydzień który musiałem spędzić w Bangkoku upłynął raczej leniwie. Postanowiłem skorzystać z okazji i wyrobić wizę do kraju którego nie planowałem odwiedzić. Do Birmy. Sam proces wyrabiania wizy biorąc pod uwagę sytuację polityczną Birmy to kpina. To tak naprawdę kupowanie pieczątki w paszporcie. Nikogo nic nie obchodzi. I tak podczas wypełniania papierów w polu adres w Birmie wpisałem Hotel. Nie. Nie nazwę hotelu w którym planuję zostać. Nie nazwę przypadkowego hotelu wziętego z przewodnika. Poprostu słowo Hotel. Wystarczyło. Dodatkowo wizę można odebrać tego samego dnia ( ok 1200 batt), następnego ( 1035 batt) albo jeszcze dzień później ( 810 batt). Wybrałem opcję najtańszą. Jednak gdy zajrzałem do paszportu okazało się, iż została wyrobiona tego samego dnia kiedy złożyłem papiery. To oraz fakt iż nikt nie dba o to co jest wpisane w formularzu potwierdza tylko jedno. Tu chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. Jest to ucywilizowana, legalna forma łapówki. Przysłowiowa stówa w paszporcie która tym razem omija celnika. Czas się spakować i ruszyć na zachód. Do jednej z czterech otwartych niedawno granic. W Pu Nam Ron. Granicy która nie istnieje na żadnej mapie. Gdzie na mapach nie można znaleźć ani przejścia granicznego, ani dróg prowadzących do niego. Granica widmo. Owiana tajemnicą. Jak i kraj który za nią się kryje. Czas ruszyć w drogę. Czas ruszyć do Birmy