Czasami podczas podróży człowiek odczuwa zmęczenie ciągłymi zmianami lokacji i potrzebuje gdzieś przysiąść na chwilę. Do Gangtoku zawitałem na 2-3 dni. Bo i na tyle miasto jest w stanie dostarczyć atrakcji. Zostałem tydzień. Pozornie nic nie dzieje się w tym mieście. Jednak narzuciwszy sobie powolne tempo zwiedzania, rezygnując z taksówek na rzecz codziennych kilkugodzinnych spacerów po górach zwiedzając jedno do dwóch miejsc dziennie można tu znaleźć rozrywkę na dłużej. Nie spiesząc się. Wdrażając się w powolny rytm życia miasta. W rytm życia Himalajów. Gdzie nikt się nie przejmuje odcięciem prądu. Po prostu nie ma. Wróci. Naturalny cykl. Jak wschody i zachody słońca. W rytm życia buddyjskich mnichów, których można spotkać tu na każdym kroku. Rytm Dharmy. Jednak kiedyś trzeba spakować kurczący się plecak, gdzie za każdym razem jest jakby mniej rzeczy. Gdzie wzorem postaci z bajek przebyty szlak zdobią zgubione i zostawione rzeczy. Jednak jeszcze nie czas na opuszczenie małego skrawka ziemi - Sikkimu. Nie jest takie proste. Wciąga. Uzależnia. Każąc całą zdobytą wiedzę o Indiach schować do plecaka, głęboko na dno. I rozpoczyna nauczanie od nowa. Nie ma tu wszechobecnych w Indiach kolei. Ostatnia stacja to Siliguri. A droga krajowa kończy się właśnie w Gangtoku. Dalej to już praktycznie tylko jeepy przedzierające się przez górskie przełęcze, a serpentyny dróg sprawiają, że nawet pokonanie niewielkich odległości zajmuje czas. Nad okolicą góruje Kangendzonga. Będąc niemym obserwatorem. Duchem tej ziemi. Duchem Sikkimu.