Jak wcześniej wspominałem poszczególne stany w Indiach różnią się od siebie pod wieloma względami. Jednak Sikkim pod tym względem przoduje wśród odwiedzonych przeze mnie stanów. Otóż żeby móc w ogóle wjechać do Sikkimu należy dostać zezwolenie. Jest to czysta formalność i całość zajmuje do 15 minut oraz jest darmowa, jednak już widać różnicę. Następnie po kilku godzinach jazdy autobusem wśród górskich serpentyn dojeżdżamy do przejścia granicznego w Rogpo. Tu z pozoru wszystko wygląda jak na regularnym przejściu granicznym. Jest wzmożona ochrona, są żołnierze z karabinami, są szlabany. Jednak jest to granica wewnętrzna, a całość sprawia wrażenie szopki. Z autobusu są wyciągani tylko obcokrajowcy do punktu rejestracyjnego. Tam w okienku młody chłopak w słuchawkach na uszach bierze zezwolenie, przepisuje do komputera, przybija pieczątkę i oddaje paszport. Nawet nie spojrzał, nawet nie ściągnął słuchawek, nie ściszył muzyki. Czas wracać do autobusu. Kolejna godzina i koniec trasy. Gangtok. Dworzec autobusowy...nie, właściwie to po prostu poczta. Trasa kończy się pod urzędem pocztowym w Gangtoku. Nie ma dworca, nie ma zatoczki. W typowym dla Indii stylu autobus staje tarasując połowę i tak już wąskiej i zapchanej ulicy. I to chyba jedyna typowa dla Indii sytuacja. Otóż nie ma ryksz i towarzyszących im nagananiaczy. Nie ma ludzi oferujących co chwilę wynajem pokoju. Nie ma ulicznych stoisk z różnego rodzaju jedzeniem. Te sprzedawane jest tylko i wyłącznie ze sklepów. Nie ma krów. I co najciekawsze - nie ma Hindusów. Przynajmniej nie w większości. Tu stanowią mniejszość etniczną. Tu większość stanowią Nepalczycy. I nie ma charakterystycznego zwrotu "Sir" na końcu każdego zdania.
Gangtok to tak naprawdę to ośrodek turystyczny. Jednak nastawiony na turystykę lokalną. I tu pojawiają się pierwsze zgrzyty. Bo jeśli chcemy odwiedzić północne rejony stanu to musimy wyrobić kolejne zezwolenie. Te już jest płatne (jednak niewiele, tak że nie jest to problem) i wymaga grupy co najmniej 2 osób (również nie jest to problem). Jednak nawet po załatwieniu tych formalności konieczne jest wynajęcie przewodnika i samochodu do zwiedzania wybranych rejonów. To niestety wiąże się z wydatkami oraz brakiem swobody typowym dla zorganizowanych wycieczek. Podziękowałem. Jest kilka miejsc w tym stanie które można zwiedzić na własną rękę, bez towarzystwa wynajętych ludzi.
W Gangtoku szybko rzucają się w oczy sklepy alkoholowe. Po prostu dlatego, że są. Zazwyczaj było ich mało i były ukryte. Tu ze względu na 0% VAT na alkohol stanowią dobry biznes. I tak możemy nabyć piwo za 50 rupii, czyli niemalże za połowę dotychczasowych cen. Ale tam. Na co komu piwo jeśli jest tongba. Otóż tongba to lokalny (nepalski) wyrób alkoholowy. Do około litrowego drewnianego naczynia o kształcie małej beczki, sympatyczna starsza kobieta, w koszulce wolnego Tybetu nasypuje czegoś co wygląda jak kasza. Wkłada w to słomkę i podaje czajnik z gorącą wodą. I tu zaczyna się magia. Do beczułki nalewamy wody, czekamy chwilę i pijemy. Po czym cały proces powtarzamy kilkukrotnie. Za każdym wypiciem poziom kaszy w naczyniu się obniża. Jednak nie przechodzi ona przez słomkę. Po prostu oddaje alkohol którym jest nasączona. Jednak bez obaw. Starsza pani widząc opadający poziom przychodzi z łyżką i tym sposobem naczynie znowu jest napełnione z górką. Całość procesu przypomina picie Yerby, z tym, że tu w magiczny sposób otrzymujemy z wody alkohol. Tongbe piłem przez jakieś 2 godziny. Dodatkowo należy wspomnieć iż ta przyjemność kosztuje 30 rupii. Przyjemność, bowiem znalezienie tongby w Gangtoku nie jest sprawą prostą. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań, idąc wąską uliczką (właściwie schodami bo część uliczek to tu schody), skręcając w inne schody dochodzimy do lokalnej gospody. Gdzie telewizor gra hinduskie telenowele i praktycznie nie padają żadne słowa z ust klientów. Klient przychodzi, siada, właścicielka po chwili patrzy na niego i nalewa odpowiedni dla niego trunek. Nikt nic nie mówi. Każdy bierze to samo co zawsze, a właścicielka pamięta preferencje swoich klientów.
Ulicami przechadzają się tragarze. Towar zawieszony za plecami jest przewiązany sznurem który opiera się na czole tragarza. Dodatkowe zgarbienie się pozwala na pewniejszy "chwyt".
Samosa, popularna wśród przekąsek wszędzie wcześniej, tu stanowi rzadkość. Prym wiodą rollo i momo. I najważniejsze. W menu wśród rodzajów momo zaciekawił mnie jeden którego jeszcze nie zdążyłem spróbować. Momo z farszem z wołowiny. Czy to na pewno dalej Indie, Sir ?